trochę dłużej, wszystko się unormuje. Do spotkania z Wal-Mart przygotowywali się od
dziewięciu miesięcy. Zostawali po godzinach, tyrali po nocach. Ale jeśli się uda, zarobią mnóstwo pieniędzy. Firma będzie mogła zatrudnić więcej pracowników. A Sandy przyniesie do domu pokaźną premię. Shep mógłby w końcu zauważyć, że jego żona też coś potrafi i ma swoje ambicje. O trzynastej czterdzieści pięć Sandy wstała i opuściła żaluzje w oknie, mając nadzieję, że w ten sposób łatwiej jej będzie się skoncentrować. Nalała sobie szklankę wody, wzięła do ręki długopis i postanowiła zabrać się poważnie do roboty. Właśnie zaczęła przeglądać dane rynkowe, kiedy przy jej łokciu rozdzwonił się telefon. Z roztargnieniem podniosła słuchawkę, nadal analizując w myślach cyfry. Nie była przygotowana na to, co usłyszała. Lucy Talbot krzyczała rozhisteryzowanym głosem. – Sandy, Sandy! Och, dzięki Bogu, że cię złapałam! W szkole coś się stało. Podobno strzelanina. Jakiś mężczyzna, chyba uciekł. Mówili w radiu. Są ranni. Uczniowie, nauczyciele, nie wiem, kto. Wszyscy tam jadą. Przyjeżdżaj szybko! Sandy nie pamiętała, czy odłożyła słuchawkę. Nie pamiętała, kiedy chwyciła torebkę i krzyknęła do Mitchella, że musi wyjść. Pamiętała tylko, że biegła. Musiała dostać się do szkoły. Do Danny’ego i Becky. I pamiętała, że po raz pierwszy od bardzo dawna cieszyła się, że Shep O’Grady jest jej mężem. Ich dzieci potrzebowały go teraz. 2 Wtorek, 15 maja, 13.52 W szkole podstawowej K-8 w Bakersville działy się dantejskie sceny. Gdy Rainie z piskiem opon zahamowała niecałą przecznicę od rozległego parterowego budynku, ujrzała grupę rodziców biegnących z obłędem w oczach przez parking. Zapłakane dzieci miotały się w szoku po ogrodzonym szkolnym boisku. Wyły syreny alarmowe. Stara karetka Walta z 1965 roku też miała włączony sygnał. Okolicznymi ulicami nadjeżdżały z niebezpieczną prędkością kolejne samochody – prawdopodobnie rodzice wezwani z pracy. – Cholera – wymamrotała Rainie. – Cholera, cholera, cholera. Widziała, jak nauczyciele próbują zbierać swych podopiecznych w jednym miejscu. Mężczyzna w garniturze – być może dyrektor Vander Zanden, Rainie spotkała go tylko raz – zajął stanowisko przy maszcie flagowym i bez powodzenia próbował zapanować nad chaosem. Zbyt wielu rodziców biegało tam i z powrotem, nawołując swoje dzieci. Zbyt wielu uczniów miotało się bezładnie w poszukiwaniu rodziców. Jakiś chłopiec ze śladami krwi na spodniach chwiejnym krokiem przedarł się przez skłębiony tłum i upadł na chodniku. Najwyraźniej nikt tego nie zauważył. Rainie wyskoczyła z samochodu i pognała w stronę budynku. Cunningham ruszył za nią. Kiedy przepychali się do szklanych drzwi wejściowych, zauważyła wóz patrolowy Shepa blokujący zachodni wjazd na parking. Samego szeryfa jednak nigdzie nie było widać. Drzwi szkoły stały otworem. Na końcu szerokiego korytarza dwaj sanitariusze z Bakersville, Walt i Emery, pochylali się nad kimś, kto leżał na podłodze. – Cholera – zaklęła Rainie raz jeszcze. Nie powinni znaleźć się w budynku przed zabezpieczeniem go przez policję. Jakiś mężczyzna skierował się prosto do otwartych drzwi. Policjantka chwyciła go za rękę, gdy próbował wedrzeć się do środka, i odepchnęła z całej siły. – Moje dziecko... – zaczął protestować. – Na parking! – ryknęła. – Tutaj wstęp wzbroniony! Hej, panie! Chwileczkę! Zatrzymała młodego człowieka w dobrze skrojonym oliwkowym garniturze i czarnych wyglansowanych butach. Miał w sobie coś z nauczyciela. Patrzył na Rainie, gniewnie marszcząc brwi. Najwyraźniej był zdenerwowany i spieszyło mu się. – Pracuje pan w szkole? Jak się pan nazywa? – Richard. Richard Mann. Jestem szkolnym psychologiem i muszę dostać się do moich uczniów. Są ranni... – Co się tutaj stało? – Usłyszałem strzały. Potem włączono syrenę i wszyscy rzucili się do ucieczki.