paskudztwo. – Wzdrygnął się. – Do diabła chatynkę! O głównym! Reszta bzdura!
– I na szczudłach też pan nie chodził, żeby do Matwieja stukać? Fizyk zdziwił się: – Po co szczudła? A stukać? Podprokurator, który już przeczytał list, powiedział cicho: – Władyko, to nie mógł być pan Sergiusz. Ona się myli. Niech ojciec sam rozważy. Sergiusz Nikołajewicz wiedział, że tamtej nocy przenieśli mnie z piętra na parter. Po co mu były szczudła? Nie, to był ktoś inny. Ktoś, kto nie wiedział, że mnie przenieśli do sypialni na parterze. Zdaje się, że Berdyczowski odzyskał zdolność logicznego myślenia, i to przewielebnego ucieszyło. Ale znaczyło, że... – Czyli był jeszcze jeden Wasilisk? – Archijerej potrząsnął głową, żeby lepiej myślała. – Napastliwy? Ten, co uderzył Pelagię, a przedtem w taki sam sposób zaatakował ciebie, Aloszę, Lagrange’a? Absurd jakiś! Matwiej Bencjonowicz zauważył ostrożnie: – Do wniosków jeszcze nie jestem gotów. Ale proszę popatrzeć na pana Sergiusza. Czy miałby siłę podnieść bezwładne ciało i włożyć do trumny stojącej na stole? Aleksego Stiepanowicza jeszcze jako tako, chociaż to też wątpliwe, ale mnie to już na pewno by nie podniósł. Ja przecież ciężkokościsty jestem, ponad pięć pudów. Mitrofaniusz popatrzył na Berdyczowskiego, jakby go ważył, potem na chuderlawego fizyka. Westchnął. – No dobrze, panie Lampe. A gdzie w takim razie pan był tamtej nocy? No, wtedy, gdy pana Matwieja przeniesiono do pańskiej sypialni? – Jak to gdzie? Tu. – Uczony szerokim gestem ogarnął ściany piwnicy, a potem wskazał palcem na przybory. – Wszystko najważniejsze tutaj. Jednak kamienne. Ja – dobrze, ja badacz. A jemu – tu Lampe kiwnął na Berdyczowskiego – nie trzeba. Niebezpiecznie. – Ale co jest niebezpieczne?! – zawołał władyka, wsłuchując się z napięciem w majaczenia. – O jakim niebezpieczeństwie pan cały czas gada? Lampe zamilkł, patrząc z ukosa na doktora i nerwowo oblizując wargi. – Słowo? – spytał cicho przewielebnego. – Jakie słowo? – Honoru. Nie przerywać. I nie kłuć. – Słowo. Przerywać nie będę i na zastrzyki nie pozwolę. Proszę mówić, tylko powoli. I proszę się nie denerwować. Ale dla uczonego to było za mało. – Na to – wskazał pierś przewielebnego, a ten widać nauczył się już trochę rozumieć dziwną mowę karzełka, bo ucałował panagię. Lampe z zadowoleniem kiwnął głową i zaczął mówić, starając się ze wszystkich sił, by to wypadło możliwie najjaśniej. – Emanacja. Penetracyjne promienie. Moja nazwa. Marysia chce inaczej. A ja bardziej tak. – Znowu promienie! – jęknął Donat Sawwicz. – Nie, panowie, wy jak chcecie, ale ja krzyża nie całowałem, więc chodźmy, kolego, na świeże powietrze. Obaj eskulapowie wyszli z piwnicy i fizyk od razu zrobił się spokojniejszy. – Ja wiem. Mówię nie tak. Cały czas naprzód. Słowa za wolne. Potrzebny doskonalszy system komunikacyjny. Żeby od razu myśl. Myślałem o tym. Przez elektromagnetykę? Impuls biologiczny? Wtedy wszyscy zrozumieją. Najlepiej myśli wprost – z oka do oka. Nie, oczy źle. – Lampe zapalił się. – Wykłuć oczy! Tylko mylą! Ale nie można! Wszystko na wzroku. A wzrok – oszustwo, fałszywa informacja. Nieistotne tak, najważniejszego nie dostrzega. Ubogi aparat. – Lampe tknął się w oko. – Tylko siedem barw widma! A jest tysiąc, milion, nie zliczyć! W tym momencie potrząsnął głową, splótł przed sobą ręce. – Nie, nie, nie o tym. O penetracji. Ja postaram. Powoli. Słowo! Fizyk z lękiem spojrzał na władykę – czy nie przestanie słuchać, nie odwróci się. Ale nie, Mitrofaniusz słuchał w skupieniu, cierpliwie.