ROZDZIAŁ 5 Zaniepokojona zleciałam na dół, skacząc po kilka stopni. Kiedy z rozbiegu otworzyłam na oścież drzwi, wilk wciąż był tam. Na widok mnie podskoczył, nastroszył się... a potem przycisnął uszy, jak nieszkodliwy pies, podszedł do mnie i położył się u nóg, z winą zaglądając w twarz i merdając ogonem. Rzuciłam się przed nim na kolana, objęłam za szyję i wtuliwszy w gęstą sierść z cierpkim zapachem leśnego zwierzęcia, rozpłakałam się z ulgi. Rolar i Orsana, którzy spóźnili się ode mnie parę sekund, nie śpieszyli się triumfować, trzymając się z dużej odległości od wilka. Wampir zaczął pierwszy: - Wolha, jesteś pewna, że on nie... W tym samym momencie koniuch pani Biełozierskiej akurat przyprowadził nasze konie, wyczyszczone i osiodłane - wczoraj wieczorem kilka razy powtórzyliśmy mu (na wszelki wypadek, bo u koniucha był dziwny zwyczaj kiwania głową jak u nierozumnego cudzoziemca), że konie będą nam potrzebne już o świcie, ale sami zaspaliśmy. Smółka, zobaczywszy mnie w objęciach z wilkiem, zazdrosno parsknęła i zaryła ziemię ostrym kopytem nie pokazując, zresztą, przerażenia. Dotychczas nie pomyliła się ani razu, i wszystkie wątpliwości co do autentyczności wilka opadły. Mój język nie chciał nazywać go „Lenem” , nawet raz próbowałam i zamilkłam, zmieszawszy się – to tak jakby pod nieobecność przyjaciela chciałam rozmawiać z jego wiernym psem, zwracając się do niego imieniem gospodarza. Zresztą okazało się, że wołać wilka, jak i wydawać mu polecenia nie trzeba - on doskonale rozumiał mnie bez słów, podporządkowując się moim gestom albo czytając myśli. Rolar, któremu zadałam to pytanie, najpierw roześmiał się, a potem zamyślił się. Według niego, nikt nie wiedział jak wygląda wieczne życie po śmierci. Całkiem możliwe, że wilk nadal posiada telepatyczne zdolności Władcy. Na Orsanę wilk podejrzanie zawarczał, za to Rolara przyjął nawet bardziej przyjaźnie, niż mnie za pierwszym razem. Kucnąwszy, wampir ostrożnie pogłaskał zwierzę, które do niego podeszło i pokiwał głową: - Chudy jak szkielet. Tak nie pójdzie, trzeba przez te dwa dni, które zostały nam w zapasie, go odkarmić, inaczej nie będzie miał sił do podróży i transformacji. - Za dwa dni?! - To nie jest zwyczajny wilk. Szybko dojdzie do siebie; z odpoczynkiem i dobrym pożywieniem wystarczy mu kilka godzin. -- Rolar, przytrzymując spadające spodnie, podał mi swój pas. Orsana pogrzebała w torbie i zaproponowała wampirowi motek kosmatej wełnianej linki na zamianę. – Ale musimy się pospie¬szyć. Z pasa wyszła świetna obroża, szeroka i trwała. Wilk przyciskał uszy, szczerzył zęby i próbował wykręcić mordę, póki zapinałam sprzączkę wsadziłam dolny koniec przez pętelkę, lecz zazwyczaj zachowywał się bez zarzutu. Następnie przywiązałam do pasa pozostałość linki (dość długiej na dwadzieścia łokci), okręciłam wolny koniec na rękę i wskoczyłam w siodło, barwnie przedstawiając, że jak ptak wylecę z niego, jeżeli wilkowi przyjdzie do głowy zerwać się na bok. Ale nie puszczę, nawet jeśli będzie mnie to kosztowało życie}. Teraz zostało nam tylko pożegnanie z panią Białozierską; etykieta nie pozwala pędzić po schodach na złamanie karku, więc tylko przestąpiła próg, dokładnie skrywając ciekawość. Speszyłam się, więc ceremonią pożegnania zajął się Rolar, obsypawszy damę komplementami i zmysłowo pocałowawszy uprzejmie wyciągniętą rękę (Diwiena zdumienia przekrzywiła się na jego dziwną brodę, lecz niczego nie powiedziała). Wampir grał naturalnie, jakby często wpadał w odwiedziny do królewskiego pałacu, odwiedzając “spokrewnioną jako kuzyna kuzynkę”. Ciekawie, gdzie nauczył się ogłady ? Na pewno nie w witiagskich koszarach. Może Orsana ma rację i naprawdę wysłali go jako szpiega? Zanim wróciliśmy na trakt, wstąpiliśmy do jednej wsi, gdzie kupiliśmy u rzeźnika pud mięsa wprost od krowy i od razu odcięliśmy dla wilka spory kawałek. Kilka minut obserwowaliśmy, jak wilk z rykiem go pożera. Przechodzący nieopodal ludzie rzucali na nas nienawistne spojrzenia, lecz nas nic nie wzruszało. Niech ktoś spróbuje zaatakować nas albo wilka. Przez wilka musieliśmy radykalnie zmniejszyć tempo. Mógł biec równo z końmi, ale kosztowało go to wiele wysiłku. Serce mi się krajało, kiedy zaczynał utykać i zwalniać, a następnie robił rozpaczliwe szarpnięcie wprzód doganiając nas. Wziąć go na siodło nie mogłam, tak że musieliśmy prawie co godzinę zatrzymywać się i czekać, póki nie nabierze tchu i nie przekąsi. W jeden dzień przejechaliśmy tylko połowę zwyczajnej trasy. Wieczorem znów zaczął padać deszcz i kiedy ukazało nam się miasto (“Bras,- zakomunikowało Rolar - jedno z największych miast Kraju Jezior; można nawet powiedzieć, że jedyne”), zdecydowaliśmy nie kusić losu i przenocować na opustoszałym podwórzu, którego najwidoczniej rozbójnicy unikali. Do wieczora zostały niecałe dwie godziny, lecz woleliśmy stracić je, aniżeli życie. Patrząc na wyludniony Kraj Jezior można by rzec, że bras był stolicą, będąc wielką wsią z dużym ściekowym rowem po środku). W twierdzy mieszkała niezbyt wysoko postawiona osoba, wycieńczona kacem po wczorajszym spacerku - nawet strażnicy nie uniknęli tej żałosnej doli i teraz siedzieli na kucach po obu stronach zwodzonego mostu, trzymając się za pionowo postawione halabardy. Waleczni wojownicy obrzucili nas obojętnymi spojrzeniami, nawet nie zainteresowawszy się dokumentami i celem wizyty. Czym dalej od twierdzy, tym rzadziej spotykaliśmy kamienne domy, które zmieniły się na drewniane chałupy. Na ulicach kipiało życie. Szczury, koty i wróble bez żadnego zażenowania śmigały między nogami wesołego ludu. Zatrzymawszy jakiegoś oberwańca, spytaliśmy go o drogę do najbliższego zajazdu, który okazał się być jedynym w miasteczku. Więcej takich placówek nie było potrzebnych: świętymi przybytkami, malowniczymi krajobrazami, historycznymi miejscami i innymi osobliwościami Bras nie mógł się pochwalić, ale przejezdni kupcy byli całkowicie zadowoleni Jak na ironię losu, tylna część zajazdu ściśle przylegała do cmentarza. Główna droga, prowadząca do cmentarza, okazała się być najlepszym traktem w całym miasteczku Poszło na nią tysiące płyta szarego i różowego granitu, najczęściej spotykanego w elewacji świątyni. Pragnęło się po niej chodzić całe życie. Po niej pragnęło się przenieść narzeczoną na rękach. Nie zdziwiłabym się gdyby kondukt pogrzebowy dotarłszy do bramy, zawracał, by zafundować nieboszczykowi powtórkę z rozrywki Rolar, chichocząc, zakomunikował, że dwadzieścia lat temu była tu zwyczajna wiejska ulica, niebrukowana z licznymi dziurami, ale belorski król umówił się z elfickim na budowę pałacyku i drogi prowadzącej do niego, żeby monarchowie i ich ambasady mogły bez zawady spotykać się na neutralnym terytorium Kraju Jezior. Beloria odpowiadała za dom, Jasny Grad - za drogę. Elfy uczciwie wypełniły swoją część umowy, a ówczesny brasowski namiestnik nie wytrzymał i zwiał razem z przeznaczonymi na ten cel pieniędzmi. Do tej pory go szukają, lecz nikt się nie spieszy z powtórnym sfinansowaniem pałacyku, chociaż nawet głupiec wie, że ghyr go szybciej znajdzie niż sam tu przyjdzie z własnej woli. Z okien zajazdu był piękny widok ogarki od świeczek, nagrobki, wianki, kwiatki i czarne figury, szlochające nad grobami. Gospodarz placówki i służąca dawno przyzwyczaili się do tego życiowego widoku, ale nieliczni przejezdni byli innego zdania. Orsana starannie patrzyła sobie pod nogi, Rolar machinalnie wygwizdywał znany motyw “Ostatniego”, a ja mamrotałam rozdrażniona, że zazwyczaj magom i ich pomocnikom płacą za nocleg na cmentarzu, ale aż do tej pory nigdy się nie zdarzyło żeby było odwrotnie. Nie musiałam płacić. Nie wpuścili mnie z wilkiem do zajazdu. Gospodarz był nieugięty - jego żona ubóstwiała koty, trzymała ich co najmniej z tuzin, koci smród płynął nie tylko z otwartych na roścież okien i drzwi - nawet z rury. Pomyślałam. Nie chciałam zostawiać wilka na ulicy. Przecież mógł znów zwiać, ugryźć kogoś, wszcząć bójkę z psami, lub, co gorsza, mogły nas znowu dogonić metamorfy. Na szczęście odpowiedź znalazła się sama - jeden z miejscowych, podsłuchawszy naszą rozmowę, zaproponował mi nocleg w jego szopie na siano. Teraz nie wiadomo, kto z nas został zwycięzcą - ja w szopie na siano czy Orsana z Rolarem w zaśmierdziałym kotami cmentarzu . Przez całą noc siano szeleściło, piszczało i potrzaskiwało, szare cienie biegały po ścianach i donośnie zeskakiwały na klatki z królikami. Wilk wciąż zrywał się w teren i ganiał natrętne szczury (mam nadzieję, że tylko ganiał), a wracając, skręcał się w kłębek u mnie w nogach i zaczynał szukać pcheł, dźwięcznie kłapiąc zębami. Około trzeciej godziny histerycznie zarżał koń w pobliżu. Wydało mi się, że to była Smółka, więc wyskoczyłam by jej poszukać i już na ulicy zrozumiałam - przypomniałam sobie - że to koń z zajazdu, a właścicielką głosu była jedna z gospodarczych szkap... Tak, że nie spałam całą noc, a dorywczo drzemałam. Obudziwszy się wraz z pierwszymi kogutami, wyskoczyłam z szopy, szczękając zębami od zimna. Słońce jeszcze nie wzeszło, a trawa była tak przesiąknięta rosą, że można ją było zbierać garściami. Zjadłszy śniadanie razem z gościnnymi gospodarzami, odwdzięczyłam się im za nocleg, przeczytawszy nad zieleniącymi się grządkami zaklęcie “by w ogrodzie warzywnym wszystko rosło” (bardzo prościutkie i efektowne zaklęcie - natychmiast zaczyna rosnąć marchewka, ziemniaki, rzepa, buraki, ogórki, koper, chrzan, lebioda, mlecz, pokrzywa i mokrzyca - na ogół, wszystko, czym mógł się pochwalić przyzwoity ogród warzywny). Orsanę i Rolara spotkałam u bramy zajazdu. Czule objąwszy rozdzielający ich słup, prowadzili powolną, lecz niewątpliwie rzeczową rozmowę, zapomniawszy o osiodłanych koniach, które zdążyły rozejść się po okolicznych krzakach. Smółka, niewzruszona, kończyła jeść świerkowy, przyozdobiony wstążkami wianek, leżący na świeżym grobie, a ogiery melancholicznie szczypały trawę wokół omszałych nagrobków. Zauważywszy mnie, wampir i najemniczka odskoczyli w różne strony, zalali się rumieńcami i, synchronicznie wykaszlawszy się, zaczęli życzyć mi dobrego dnia. Milcząco wskazałam palcem boczną część cmentarza, oni obrócili się, stęknęli i rzucili się łapać swoich czworonożnych przyjaciół. Nie było łatwo - przez noc odzież i włosy przyjaciół tak przesiąkły kocim zapachem, że konie parskały i cofały się, rezygnując z podejścia do gospodarzy. - Przed wieczorem będziemy w Arlissie - obiecał Rolar, jakoś obłaskawiając Karasika. - Tylko wpierw zrobimy nieduży postój i zajedziemy do Kuriak. - Do Kórników? - nie dosłyszała Orsana. - Po co? - Ku-ria-ki. Nazwa wsi, a przy okazji największej stajni koni w całej Belorii. Zupełnie prawdopodobne, że łożniaki kupują konie właśnie tam. - A jeżeli nie? - Posiadacze stajni, jak wszyscy handlowcy, konkurują z innym i doskonale wiedzą, kto, kiedy, kogo, co i ile sprzedał. - Tak, on powie ci powie! - zwątpiłam, w porę szarpiąc Smółkę za powód. Przechodząca obok baba nigdy nie domyśliła się, w jakim niebezpieczeństwie były jej nosidła, które zainteresowały wszystkożernego konika. - Jak nie powie od razu to zaprowadzę w ciemny kąt, szeroko się uśmiechnę i zaproponuję obopólne warunki. – Patrząc na wampira, nie sposób było się domyślić czy mówi poważnie czy też żartuje. Ruszyliśmy w drogę, ale u przy wyjeździe z Brasa zauważyłam sklep Zielarza, pospieszyłam się i, poprosiwszy przyjaciół by troszkę poczekali, weszłam do środka. Właściciel sklepu nie był magiem, lecz w ziołach można było przebierać, wszystkie były zebrane według opisów i dat, co jest wyjątkowo skuteczne. Postałam w sklepie jeszcze z pięć minut i wyszperałam brakujący składnik. - . Niedbale włożywszy pakunek do kieszeni, rozliczyłam się, wyszłam i znów wskoczyłam na konia. Orsana bez szczególnego zainteresowania zapytała, co było mi potrzebne, na co ja tak samo obojętnie odpowiedziałam, że zakupiłam ziół by uzupełnić zapasy. Dziewczyna trochę wyraźnie poczerwieniała, zorientowawszy się, że chodzi o żołądkowe krople, a ja nie zaczęłam jej tego wyjaśniać . Póki jeszcze bardziej się nie obrazi.